Wczorajsza adoracja Krzyża poruszyła długo chyba nietykaną strunę … i dla tego poruszenia warto było o pełną mobilizację i wysiłek, aby stanąć twarzą w twarz z Krzyżem. Cały ciężar trosk, zmartwień, pretensji, żalu, smutku i zniechęcenia spłynął w dwóch łzach. I na chwil parę byłam rozumiana, przyjęta w prawdzie, zwyczajnie bez „ale”.
I ta krótka chwila wraz ze słowami „czy jestem gotowy, aby podjąć wyzwanie” to cała nauka dla mnie na ten Wielki czas. O gotowość właśnie, a nie o deklaracje i możliwość podołania chodzi … O gotowość. I stojąc tak przed Krzyżem obejmuję, w kilku chwilach, tak wiele osób bliskich i dalekich, których noszę w sercu.
I doświadczenie bycia przyjętym z niewypowiedzianym żalem do tych, którzy zranili słowem, oceną, może osądem. Bycia przyjętym także z niechęcią do starości zabijającej całą radość życia, starości skupionej wyłącznie na sobie i na pretensji do całego świata. Bycia przyjętym z niezrozumieniem dla starości zrzędliwej, pesymistycznej … która się Panu Bogu nie udała – jak to mawiają Ci, którym ciągle mało, tego co otrzymują …
Ile we mnie buntu ostatnio, buntu jaki pamiętam z czasów licealnych, buntu podszytego wówczas idealizmem. Buntu przeciwko dawaniu sobie prawa do oceniania, do ranienia słowem, do wtrącania się bez potrzeby i zaproszenia do czyjegoś życia.
Przeszkadza mi to w radosnym przeżywania dnia codziennego, tkwi jak cierń w sercu. Boli. Zabija entuzjazm. Przeszkadza.
I Krzyż. Prawda. Ja. I iskierka spokoju. Ciszy.
Ból, smutek, żal trzeba przeżyć, trzeba dać sobie czas na ich przeżycie. Trzeba pozwolić sobie na ich przeżycie. Inaczej zabiją, zabiją otwartość, dobroć i miłość w sercu.
Czasami tak bardzo potrzebny jest Wielki Piątek.