W biegu szalonego dnia, wchodząc do domu i wydając kilka prostych poleceń dzieciom, dzwoni telefon …
o rany, niech dzwoni, odbiorę później, oddzwonię, nie mam ochoty teraz rozmawiać z kimkolwiek …
jednak po trzecim dzwonku, patrzę na wyświetlacz … oki odbiorę, zobaczę o co chodzi, może czegoś potrzeba
No hej – mówię do kobiety po drugiej stronie słuchawki – czy coś się stało?
Cześć – odzywa się głos kobiety po drugiej stronie – wiesz w sumie, po nic nie dzwonię tylko tak, zapytać co tam u Ciebie …
Eeeee, yyyyyy – zacinam się, jakby mi mowę odebrało – co u mnie? – pytam z niedowierzaniem, a potem odzyskuję mowę i rozmawiamy dobre 10 minut o zwyczajnych sprawach. Ale z każdą sekundą tej rozmowy zwalniam. Zabieganie, w którym jeszcze przed chwilą uczestniczyłam, rozchodzi się i rzednie jak opadające mgły. Czas zwalnia, życie domowe toczy się bez mojej ciągłej ingerencji a ja stoję i rozmawiam. Tak po po prostu.
To zaskakująco pozytywny wydarzenie w bieganienie grudniowych dni zapadło mi w pamięć z trzech powodów:
1. bardzo rzadko zdarza się, żeby ktoś do mnie dzwonił ot tak sobie zapytam co słychać;
2. sama bardzo rzadko dzwonię do kogoś zapytać co tam u niego (za wyjątkiem mojej mamy);
3. okazuje się, że trudno jest rozmawiać tak zwyczajnie i powiedzieć w kilku sensownych zdaniach co się właściwie u mnie dzieje … myśli rozbiegają się nagle na wszystkie strony i jakoś trudno je do kupy zebrać.
Czas poświąteczny, czas zwalania, czas uspokojenia swojego wnętrza, wyhamowania. Aby myśli uspokoić, aby móc spokojnie odpowiedzieć nawet samemu sobie na pytanie: co słychać?