Babia Góra. Śnieg. Słońce. Widok na Tatry. Choć trudno obrócić głowę, gdy wiatr wieje z predkością 100 km na godzinę. Więc zerkam kątem oka. Doskonale natomiast widzę grań, z której zostanę zepchnięta przez szalejący wiatr. Dlatego zmuszam całe ciało do skupienia się na kolejnym kroku. I tak przez tysiące kolejnych kroków.
Moje wątpliwości co do zdobycia szczytu przy takim wietrze rozwiewają ludzie idący przede mną. Trzymają się szlaku. Niekiedy po kolanach i z dużą trudnością, pochyleni pod kątem 60 stopni, ale prą do przodu. Więc i ja idę.
Mam wybór. Mogę zawrócić. Ale to za wiele nie zmieni. Wiatr wszędzie wieje równie silnie. Poza tym wiem, że nie dotarłam do granicy moich możliwości. Że mogę jeszcze spróbować zmierzyć się z żywiołem. Taktycznie. W skupieniu. Z nadzieją na sukces. A nadzieja tkwi w moich umiejętnościach i w … ludziach.
Doszłam na Babią. I zeszłam do schroniska na Markowych Szczawinach na herbatę. Choć zastanawiałam się jak słychać ciszę i czy już na zawsze w uszach zostanie mi szalejący wiatr.
To było niesamowicie mocne doświadczenie siebie samego. Ekstremalne.
I daleka byłam od lekceważenia żywiołu. Wkraczając na szlak nie miałam świadomości co przeżyję.
Tak jak życie, przyroda potrafi zaskoczyć. Aż dech w piersiach zapiera (w przenośni i dosłownie).
I myślę sobie po tej lekcji na Babiej, że zawsze trzeba walczyć do końca szukając pozytywnych wzorców w innych, którzy walczą, idą w przód mimo trudności. Warto zawsze dać sobie nadzieję na zwycięstwo. Zwycięstwo na miarę swoich możliwości.
Wykroczyłam daleko poza strefę mojego komfortu. I jestem bogatsza.