Zdarzyło się to wcale nie tak dawno, bo w minioną środę.
I wcale nie za siedmioma górami, bo tylko 180 km od Poznania.
W żadnym pałacu bynajmniej, ani w małej chatce na skraju wioski czy nad brzegiem morza, a na Dworcu Głównym we Wrocławiu (całkiem nieźle odnowionym).
Nie spotkałam ani księcia z bajki, ani złotej rybki, ani nawet wróżki, wróża. Nie wygrałam tych dwóch milionów w lotka, co to do wygrania były.
Nic z tych rzeczy.
Kupiłam jedynie tymbark o smaku: arbuz i jabłko, taki pierwszy z brzegu przy kasie, jako uzupełnienie kanapki.
I los się do mnie uśmiechnął. I może nawet mój Anioł Stróż przemówił 😉
Na kapslu, który odruchowo chciałam wyrzucić, ale się wstrzymałam przypomniawszy sobie, że bywają tam różne śmieszne hasła, odczytałam napis „Marzenia się spełniają”. Uśmiechnęłam się do siebie najszczerszym i najszczęśliwszym uśmiechem.
Byłam właśnie w drodze do Stronia i przed realizacją jednego z marzeń – pokonania samotnie trasy: Kletno – Śnieżnik – Bielice, odwiedzin u Luzaka i Korytów. Marzeń o ponownej górskiej wędrówce. I taki to kapsel się nawinął po drodze.
I jak tu nie wierzyć w marzenia? Kto ich nie ma musi być po prostu nieszczęśliwy. Bardzo.
I wracają słowa piosenki Miecza: „Bo to co nas spotyka przychodzi spoza nas”